czwartek, 16 sierpnia 2012

Tam i sam

Już 16 sierpnia, niemal rok od kiedy zawitałem na Tajwanie i nie da się ukryć, że mój czas na wyspie dobiega powoli (tak po prawdzie, to wcale nie tak powoli) końca. Ale to jeszcze nie czas na pożegnania. Przeciwnie, ostatnie tygodnie są tak intensywne jak nigdy wcześniej i zaczynam się na poważnie martwić, że może mi nie starczyć czasu na spakowanie. Większość z "nietajwańskich" przyjaciół, z którymi spędziłem tutaj ten cudowny rok, już dawno wróciła do swoich krajów, właściwie to z mojej "starej ekipy" została nas już tylko trójka. Trójka ludzi, którzy we września zeszłego roku razem ze mną zaczynali naukę na Uniwersytecie Sun Yat-sena. Teraz jednak i nasz czas się dobiega końca, zanim on jednak nastąpi, każdy stara się jak najlepiej wykorzystać pozostałe dni. Pewnie będę się żegnał z Kaohsiung po swojemu, odwiedzę parę ulubionych miejsc, żeby zrobić w głowie jeszcze kilka fotografii. Pomyślałem więc, że to dobra okazja, aby jeszcze raz rzucić dziś okiem na miasto. Zapraszam na małą wycieczkę.

Na początek udajemy się na Martyr's Shrine, niewielkiej kaplicy położonej na wzgórzu w pobliżu uniwersytetu. Po drodze można podziwiać panoramę portowej dzielnicy Gushan, wyspę Cijin i okręty stacjonujące przy wejściu do portu w Kaohsiung.




Dobrze nam znana latarnia :)

Po chwili docieramy do bramy prowadzącej do kaplicy. Sama kaplica pierwotnie została wzniesiona przez Japończyków, po wojnie jednak władze miasta przebudowały ją i przemianowały na kaplicę mającą upamiętniać męczenników.



Jednak to nie kaplica przyciąga ludzi w to miejsce, tylko spektakularny widok jaki rozciąga się ze wzgórza, na którym jest położona. Możemy z niego dostrzec port, wieżowce w Kaohsiung, a jeśli akurat pogoda nam sprzyja i wiatr wywiał smog z miasta, zobaczymy także góry rozciągające się za miastem.

Kaohsiung w pełnej krasie



Port w Kaohsiung








Pieniądze rzucane w ofierze

A to mieszcząca się na wzgórzu mała świątynia


Wiele osób, które docierają na to wzgórze dziwi się, że za Kaohsiung rozciągają się tak wysokie góry. Dokładnie jest to południowy kraniec, zajmujących sporą część wyspy Gór Tajwańskich. Najwyższy szczyt południowej partii gór to Bei Da Wu, sięgający 3090 m n.p.m., którego zarysy często towarzyszą nam gdy tylko udamy się za miasto. Góry na Tajwanie oprócz zapierających dech w piersiach widoków mają jeszcze tę zaletę, że można w nie uciec od tropikalnych upałów panujących na wyspie. Powyżej 2000 metrów, zaczyna się robić już przyjemnie chłodno, a na najwyższych szczytach, takich jak sięgająca 3952 m n.p.m. Yu Shan (Góra Jadeitowa), zimą możemy zobaczyć nawet śnieg, co w tropiku stanowi naprawdę niecodzienny widok ;)





Drugim miejscem, które odwiedzimy jest mój ulubiony budynek dawnego brytyjskiego konsulatu, położony zaraz u bram uniwersytetu, także na wzgórzu. Wybudowany w 1865 roku, jest najstarszym na Tajwanie budynkiem w "zachodnim stylu", tutaj reprezentowanym przez popularny w tym rejonie świata styl kolonialny. Historia powstania budynku, wiąże się z podpisaniem Konwencji Pekińskiej pomiędzy Chinami a Wielką Brytanią, Francją i Rosją, do której władająca Chinami dynastia Qing została zmuszona po przegraniu Wojen Opiumowych, tych samych które zmusiły Chiny do wydzierżawienia Wielkiej Brytanii na 99 lat Hong Kongu. W wyniku porozumienia, Chiny otwarły swoje porty na zachód, w tym także leżące na Tajwanie porty w Keelung (miasto na północ od Tajpej), Anping (obecnie w obrębie Tainanu) oraz Takao (dziś część Kaohsiung). Brytyjczycy potrzebowali kogoś, kto będzie doglądał ich handlowych interesów na Tajwanie, zbudowali więc konsulat i wysłali do niego niejakiego pana Roberta Swinhoe, pierwszego brytyjskiego konsula na Formozie. Swinhoe, oprócz doglądania brytyjskich interesów, wsławił się także badaniami nad tajwańską przyrodą - badał rośliny, zwięrzeta, odkrył i opisał wiele gatunków ptaków.



Klasyczny przykład kolonialnej architektury

Ze wzgórza również możemy podziwiać panoramę miasta
A w środku... wystawę o Beatlesach :)

Oto i Pan Swinhoe




Magia tego miejsca wynika przede wszystkim z jego historii. Spacerując korytarzami konsulatu, czy  też odwiedzając nasłonecznione pokoje, w których pracował Robert Swinhoe, możemy choć na chwilę cofnąć się do wiktoriańskich czasów, kiedy to nad imperium brytyjskim ponoć nigdy nie zachodziło słońce, a na świecie było jeszcze sporo nieodkrytych miejsc. I możemy też poczuć się zupełnie jak jedna z postaci z książek Józefa Konrada Korzeniowskiego. Magia w czystej postaci.

Do przeczytania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz